«Naprzeciwko naszej redakcji stał budynek NKWD – ogromna ponura budowla, z wyglądu bardziej przypominająca więzienie. Okna w niej świeciły prawie całą noc.
Szczególne wrażenie sprawiała żelazna brama o wysokości naszego piętrowego budynku – nie otwierała się nigdy, można było tylko się domyślać, co się za nią dzieje» – pisał Anatolij Dimarow, wspominając swój pobyt w Łucku.
«Tak więc, po całonocnym dyżurze jako «świeżogłowy» («świeżogłowym» w każdej redakcji nazywano dyżurnego redaktora, który poprawiał dopiero co poskładane strony gazety przed podpisaniem do druku) [...], kiedy podpisałem ostatnią stronę, wstałem zza stołu i podszedłem do okna, za którym zaczynał się wiosennie jasny poranek.
Było pogodnie, słonecznie, cicho. Bezludna jeszcze ulica lśniła starannie podmiecionymi chodnikami, tak że nawet budynek z naprzeciwka nie wydawał się tak ponury i groźny. Wyciągnąłem się z przyjemnością, wyobrażając sobie, że teraz wrócę do domu, rzucę się do łóżka i będę spał, ile tylko zechcę. Wyciągnąłem się i zastygłem z podniesionymi rękami: ta przyciężka żelazna brama nagle zaczęła się otwierać. Powoli, powoli, jakby sama z siebie, coraz szerzej, ukazując ciemne wnętrze, które leżało za nią. Otworzyła się, zastygła i z rozwartej na oścież paszczy popłynął zwarty potok ludzki: kobiety, dzieci, dziewczyny, zgarbieni ze starości dziadkowie i młodzi mężczyźni. Wylewając się na środek ulicy szli po cztery osoby w rzędzie, a po obu stronach, nadzorując ich, kroczyli żołnierze: jedni z psami, inni trzymali karabiny z przyczepionymi bagnetami. Żadnego dźwięku, żadnego krzyku, kolumna płynęła i płynęła, jak w koszmarnym śnie, nie było widać jej końca. Jakby cały Wołyń, wszyscy mieszkańcy obwodu zostali spędzeni na to straszne podwórko i teraz, po przebiciu się przez żelazną tamę, ta ludzka rzeka wylała się na ulicę...
Stałem tak cały czas z podniesionymi rękami, dopóki ten dziedziniec nie opustoszał, a smutny potok nie zniknął na końcu ulicy».
To cytat ze wspomnień «Przeżyć i opowiedzieć» Anatolija Dimarowa, mojego imiennika i jednego z moich ulubionych pisarzy ukraińskich. Ponad 70 lat temu stał i patrzył przez okno, za którym piszę te słowa.
Na początku października zespół «Monitora Wołyńskiego» zmienił lokal. Tak się złożyło, że przeniósł się akurat do tego budynku, z którego okien Anatolij Dimarow obserwował kolumnę ludzi wywiezionych później w wagonach dla bydła na zesłanie.
Jak nieprzewidywalna może być historia – budynek, w którym obecnie pracujemy, zaczęła budować w latach 1930. majętna łucka rodzina Kronsztejnów. Miał tu być dworzec autobusowy, ale jeszcze w trakcie budowy właściciele zmienili zdanie i kończyli obiekt już nie jako dworzec autobusowy, tylko, przekładając na współczesne realia, jako centrum biurowo-handlowe. Przed wojną oprócz sklepów była tutaj drukarnia i redakcje kilku gazet. Tak było też w czasach okupacji niemieckiej i po przyjściu sowietów. Nawet teraz, z drobnymi zmianami, wszystko pozostało na swoich miejscach. Była restauracja – teraz jest pizzeria; sklep, w którym sprzedawano kapelusze damskie, stał się modnym butikiem; w miejscu redakcji gazety też działa redakcja, tylko inna. Nawet ramy i mechanizmy okienne w naszym nowym pomieszczeniu pozostały oryginalne, z czasów przedwojennych. I wciąż działają. Kiedyś ludzie potrafili coś porządnie zrobić!
W tym budynku, w redakcji gazety «Radziecki Wołyń», pracował przez cały swój łucki okres, od 1944 do 1950 roku, pisarz Anatolij Dimarow (prawdziwe nazwisko Garasiuta). Wołyń uważał za swoją drugą ojczyznę: tu, w Łucku, Dimarow się ożenił, napisał pierwszą książkę, zrozumiał swoje powołanie. A napisał w długim życiu (1922–2014) bardzo dużo. Ponad 20 książek jego autorstwa mam we własnej bibliotece domowej. Pochwalę się: sprawdziłem książki Dimarowa w Wołyńskiej Bibliotece Naukowej imienia Ołeny Pcziłki – mają mniej. Wśród moich ulubionych są: «Przeżyć i opowiedzieć», «Połyski», «Kara Boża». Jego książki różnią się gatunkiem i stylem, ale nie są nudne. Dimarow nie poucza czytelnika, nie męczy go długaśnymi romantycznymi opisami ukraińskiej natury. Każda strona jest pełna humoru, niezłośliwej ironii, a zarazem szacunku dla bohatera. I najważniejsze – autor nie oszukuje. Po pierwszym zbiorze (o swoich «Opowiadaniach wołyńskich» pisarz powiedział wprost: «Nie chcę ich nawet wspominać! Bo to było kłamstwo, kłamaliśmy i sami w to wierzyliśmy») Dimarow zarzekł się nigdy nie oszukiwać swojego czytelnika. I trzymał się tego do śmierci.
17 maja 2012 r. ówczesny prezydent Janukowycz postanowił nagrodzić Anatolija Dimarowa «za znaczący osobisty wkład w rozwój literatury narodowej, wybitne osiągnięcia twórcze, wieloletnią owocną działalność» Orderem Jarosława Mądrego IV stopnia. Pisarz odpowiedział takim oświadczeniem: «Nie mogę przyjąć Orderu Jarosława Mądrego z dwóch powodów: pisarz musi być w opozycji do władzy, jakakolwiek jest, a przyjęcie nagrody rządowej powinien odbierać jako próbę jego przekupienia. Ponadto, nie mogę przyjąć tej nagrody z rąk ludzi, którzy pchają moją Ukrainę w otchłań». Napisał datę, podpisał się i postawił jako pieczęć odcisk palca.
Taką odpowiedzią Dimarow nieświadomie sformułował najważniejsze zasady zawodu dziennikarza. W tym dla «Monitora Wołyńskiego». I nie chodzi tu o to, by zawsze ganić władzę, być przeciwko wszystkim i wszystkiemu – nie na tym polega «dziennikarskie szczęście». Chodzi o coś innego – by być uczciwym wobec siebie i czytelnika.
Anatolij OLICH