Na postawione w tytule pytanie odpowiedź wydaje się prosta i nader oczywista. Wszak wystarczy średnio rozgarnięty człekokształtny, choć czasem i to jest zbyteczne, albowiem całą pracę siania wykona sama matka natura. Do tego odrobina ziemi zwanej glebą, nieco wilgoci, słońca i cierpliwości w oczekiwaniu na plony, by po kilku tygodniach wyciągać z gruntu piękne, czerwone, kuliste a wielce zdrowe warzywko, powszechnie zwane burakiem.
Zazwyczaj wypowiadamy te słowa w trybie oznajmującym, bez żadnych pytajników i wątpliwości. Smutno przy tym kiwając głową nad ponurym, pozbawionym radości starczym życiem, popadając w zadumę nad marnością tego świata. Stawiając pytajnik próbuję choć troszkę wsadzić kijek w mrowisko i sprowokować do nieco innego spojrzenia na wiek już bardzo dojrzały.
Początek roku traktujemy zazwyczaj jako nowe otwarcie. Czynimy wówczas święte postanowienia, zamykamy stare sprawy i staramy się ze wszystkich sił w ten umowny, nowy czas wejść z czystą kartą, na której będziemy zapisywali już tylko same wspaniałe i godne pochwały dokonania.
W kawiarni, przy sąsiednim stoliku, dwa wystrojone, lub jak ktoś woli przebrane, plastikowe «glonojady» rozmawiały o planach na wypoczynek zimowy. Nie trzeba było mieć słuchu jak nietoperz, aby dowiedzieć się o czym mówią, ponieważ obie panie zupełnie bez żadnego skrępowania wypowiadały swe myśli w sposób jasny, prosty i głośny.
Z chwilą, gdy moje koleżanki zostawały młodymi mamami, ich zachowanie zaczynało przybierać przeróżne, dość dziwne formy, a tematy, wokół których toczyły się wszystkie rozmowy, wprawiały mnie w osłupienie.
Trochę dzisiaj popadało. Taki kapuśniaczek, nieco chłodny i jak to na deszczyk przystało – mokry. Liście już tak pod stopami nie szeleszczą i barwę swą złotą straciły, usłyszałam od rodaków, którzy porannym tramwajem do pracy zdążali wytworną konfekcją okryci. Wprawdzie niebo pochmurne ranek nowy przywitało, ale czy to powód, aby ze skwaszoną miną w dzień wczesny wkraczać?
Odwiedziła mnie sąsiadka i znajoma w jednym. Mieszkamy obok już od dość dawna i z biegiem czasu zwyczajne dzień dobry zamieniło się w serdeczne powitanie. Wiemy, że na przysłowiową szklankę cukru czy soli możemy zawsze po sąsiedzku liczyć.
Odkąd tylko sięgam pamięcią, zawsze pierwszy dzień listopada kojarzył mi się z czymś niezwykłym. Z powietrzem lekko duszącym. Z wonią dymu pochodzącą z kiedyś białych woskowych, palonych świec, później z większych i mniejszych zniczy. Mieszała się ona z wiszącą w powietrzu wilgocią i zapachem opadłych, szeleszczących pod stopami liści.
Z ręką na sercu przyznać muszę, że mam dość mocno krytyczny stosunek do rodaków, a zatem i do samej siebie. Z byle powodu nie zachwycam się współplemieńcami, a i do długiej oraz ciekawej historii własnego kraju mam zdroworozsądkowe, jak mi się wydaje, chłodne i wyważone podejście.
Nigdy, nawet w najczarniejszych wizjach, nie przypuszczałam, że po tak wielu moich artykułach związanych z wojną w Ukrainie, gdzie zawsze, wszelkimi możliwymi środkami wyrazu, wspierałam dzielnych i odważnych ludzi stawiających czoło każdego dnia barbarzyńskim najeźdźcom z moskwy, napiszę słowa, którym będą towarzyszyły złe emocje i wywołają mój smutek.