Dla każdego z nas powrót do dzieciństwa wiąże się z różnymi uczuciami i wspomnieniami. Z jednej strony, przenosimy się jakby w czas dziecięcej szczęśliwości, a z drugiej strony, bardziej niż kiedykolwiek, uświadamiamy sobie upływ czasu. I dzieje się historia ludzi, którzy rozstali się jeszcze w dzieciństwie, a teraz po wielu latach spoglądają na siebiei pytają: Nie poznajesz mnie? To ja, Janek.
Takie spotkania, szczególnie w okresie Bożego Narodzenia, to niepowtarzalna okazja opowiedzenia o tym, jak się żyło dawniej i jak radzimy sobie dzisiaj. O tym, jak wyglądało życie Polaków na Ukrainie w latach pięćdziesiątych XX wieku i co mamy sobie do powiedzenia, my Polacy, zakotwiczeni w ukraińskiej ziemi na stałe, rozmawialiśmy z gośćmi «Monitora Wołyńskiego».
– Jestem Jan Kańczuga, urodzony w Sąsiadowicach na Podkarpaciu, w województwie lwowskim, w rejonie starosamborskim. Ze Staszkiem byliśmy sąsiadami. To mój kolega z młodych lat.
– Ja jestem Stanisław Kozarowicz. Urodziłem się też w Sąsiadowicach. Nie widziałem kolegi od wielu lat. A przecież razem chodziliśmy na pasterkę…
– Rozpoznaliście się?
– J.K. Ooo, postarzeliśmy się…
– Jak wygląda wasze miejsce urodzenia? Dawniej Sąsiadowice, to była całkowicie polska wieś, fenomen w skali kraju.
– J.K. Tak. Obecnie mieszka tam 100 polskich rodzin. Cała wioska liczy około 400 gospodarstw. Mieszkają tam Łemkowie i Polacy. Pamiętam jeszcze ostatnie wyjazdy Polaków do Polski w 1958 roku. To były trudne czasy. Z naszej wioski rodziny wyjeżdżały do Polski na Dolny Śląsk, a przyjeżdżali z Sanoka i okolic przesiedleńcy z Polski – Łemkowie.
– Jak to się stało, że jedni wyjechali, a drudzy nie?
– J.K. Ludzie na początku myśleli, że te tereny pozostaną polskie, ale Stalin zarządził inaczej. Ostatnie pozwolenie na wyjazd miało miejsce w roku 1958.
– A dlaczego wasze rodziny nie wyjechały?
– J. K. Ze strony matki, do Polski, wyjechało trzech braci. Z rodziny ojca nikt nie wyjeżdżał. Wtedy ojciec pracował w rafinerii nafty, później w gorzelni, dobrze zarabiał, więc zdecydowali się zostać.
– S. K. Moja babcia powiedziała, że do Niemców nie pojedzie, że zostanie tutaj. Ja się tu urodziłam i tu będę żyć – mówiła.
– Jakie to dziwne życie. Łemków wywożono z Polski, a oni trafiali w środowisko Polaków i nie żywili do nich nienawiści.
– J.K. Miejscowi przyjmowali ich dobrze. Gdy zasiedlali te opuszczone domy, to moja matka gotowała im na początku jedzenie. Oni przeważnie też rozmawiali po polsku.
– Jakie było wasze dzieciństwo? Jak to było być Polakiem w latach 50-tych?
– S.K. Chodziliśmy do jednej szkoły, razem paśliśmy krowy. W szkole uczyliśmy się w języku ukraińskim. Ale w domu rozmawialiśmy po polsku. A na ulicy nie baliśmy się tego, że jesteśmy Polakami, bo nas Polaków na wsi było dużo.
– J.K. Trzymała nas tradycja rodzinna, kościół… Kościół rzymskokatolicki, wybudowany w XVI wieku, w naszej wiosce został zamknięty. Chodziliśmy więc na msze do Sambora, oddalonego od naszej wioski o 18 kilometrów.
– Co się zmieniło w waszym życiu w latach 90-tych?
– J.K. Władze oddały nam kościół Św. Anny, który był zniszczony w 50 procentach. Właściwie to tylko mury stały. Na dachu rosły nawet topole. Zaczęliśmy się organizować do jego odbudowy. Pomagali nam wszyscy – i Polacy, i Ukraińcy, i Amerykanie. W Sąsiadowicach powstał oddział Towarzystwa Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej. Obecnie mamy własny lokal, działa tu polska sobotnia szkoła.
– Każdy z Was znalazł swoje miejsce na ziemi. Ty Janku związałeś swoje życie z Sąsiadowicami, a Ty Staszku przyjechałeś stamtąd na Wołyń. Pamiętam, że to Ty byłeś jednym z pierwszych, którzy pracowali przy odbudowie naszego kościoła w Łucku.
– S.K. W Łucku ludzie też potrafili się zorganizować. Każdy z Polaków ciężko pracował. Najpierw zbierali się starsi ludzie, w rodzinach przetrwały polskie tradycje, a potem młodzież. Przy odbudowie kościoła zaczynało się tworzyć polskie towarzystwo. I wszyscy wiedzieli, kto jest Polakiem.
– Spotkaliście się po wielu latach. Co możecie jeden drugiemu powiedzieć w ten świąteczny czas?
– J.K. Zapraszamy jeden drugiego do siebie. Ja zapraszam do Sąsiadowic, żeby zobaczyć jak tam się żyje.
– S.K. Cieszę się ze spotkania z Jankiem. To ważne, że zobaczyliśmy się znowu. Chciałbym powiedzieć, że najważniejsza jest wiara w Boga i jedność. I tego życzę i Polakom i Ukraińcom.
Sąsiadowice, skąd pochodzą nasi rozmówcy to, jak pisał o tej miejscowości w monografii «Ojcowizna» (1996) Józef Smereka«urokliwe miejsce zachodniej części powiatu samborskiego w dolinie Strwiąża. Ziemie te związane były od wieków z Rzeczpospolitą Polską. W 1772 roku, po pierwszym rozbiorze Polski, miejscowość znalazła się pod zaborem austriackim. Polscy mieszkańcy tych ziem podczas niewoli, bronili gorliwie i skutecznie swojego polskiego charakteru, tradycji, wiary, języka i obyczajów, by wreszcie w 1918 roku znów znaleźć się w wolnej Rzeczpospolitej». Ten skrawek ziemi może poszczycić się wysokim poziomem oświaty, dzięki której wyszło z tego środowiska wielu wykształconych ludzi. Trudna i tragiczna była historia ludzi w Sąsiadowicach, ale to dzięki nim «nadal stoi na wzgórzu Łaskawym gmach i krzyż kościoła katolickiego pod wezwaniem św. Anny, którego mury ocalały po wieloletniej eksploatacji jako magazynu kołchozowego».
Nasi rozmówcy byli na tyle skromni, że zapomnieli powiedzieć, że obaj – jeden w Sąsiadowicach, drugi w Łucku – aktywnie przyczynili się pod koniec lat 80-tych do odnowienia kościołów w tych miejscowościach i założenia polskich organizacji, działających do dnia dzisiejszego. Oddział Towarzystwa Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej w Sąsiadowicach powstał dzięki zaangażowaniu Jana Kańczugi. Natomiast Stanisław Kozarowicz był jednym z założycieli Stowarzyszenia Kultury Polskiej im. Ewy Felińskiej na Wołyniu. Mimo, że odnowienie kościołów i gromadzenie wokół nich Polaków zaczęło się pod koniec lat 80-tych – na początku 90-tych, kiedy to KGB było jeszcze w pełni swoich sił, nie bali się głośno powiedzieć o tym, jakiej są narodowości oraz walczyć o prawo do wolności wyznania. Nie tylko politycy wysokiej rangi pełnią misję zachowania tożsamości narodowej. Robią to także zwykli ludzie, będący wokół nas. I to właśnie dzięki nim, nasze kraje nie raz w historii wydostawały się z zapaści.
Walenty WAKOLUK