Jeden z oficerów więziony w Starobielsku powiedział «Zostaną po nas tylko guziki».
Sowieci wziętych do niewoli 21768 oficerów Wojska Polskiego, Policji Państwowej, Korpusu Ochrony Pogranicza, Straży Granicznej i Służby Więziennej, oraz 7000 cywilnych urzędników państwowych umieścili w obozach, skąd prawie wszyscy trafili do Dołów Śmierci. Stalin wiedział, że alianci nie upomną się o sojuszników, myślał też, że jego władza będzie trwała wiecznie. Tak spełniły się słowa oficera.
Historię Zbrodni Katyńskiej opowiem widzianą oczami Hucian. Z naszej okolicy zamordowano trzech oficerów: Józefa Miernika, Franciszka Grendusa i Władysława Dachowskiego.
Nie przebrzmiały jeszcze echa I wojny światowej, nie zagoiły się rany związane z tęsknotą za poległymi z wielu rodzin. Widok kalek wojennych był powszechny. Państwo Polskie nie pozwoliło jednak, aby weterani stali się żebrakami. Mimo powszechnego niedostatku w kraju, otrzymywali oni renty wojenne. Żyli godnie, ciesząc się szacunkiem społeczeństwa. Na ich wzorcach kształtowane było następne pokolenie, które miało stanąć do walki w następnej, II wojnie. Jednak ta wojna nie miała już żadnych szlachetnych zasad, a na to nikt nie był przygotowany.
Weterani wojenni z nostalgią wspominali swoje historie frontowe, rozpamiętywali tragiczne wydarzenia, w których uczestniczyli. Nie odczuwali żadnej nienawiści do dawnych wrogów. Z wielką wylewnością okazywali dawnym przeciwnikom swoją uprzejmość. A walczyli we wrogich armiach.
Wincenty Bieniasz co roku zanosił ofiarę na Mszę Świętą za duszę Czerkiesa, który podarował mu życie. W walce Czerkies miał już wbić lancę w leżącego i bezbronnego Wincentego, który spadł z konia. Podniósł ją do góry i zatrzymał się w bezruchu na widok zatrwożonych oczu, i tak stał. Wtedy inny austriacki jeździec rozrąbał mu głowę szablą. Ta opowieść powtarzana tysiące razy była jakby symbolem minionej wojny, krążyła w przekazach i znał ją każdy Hucianin. Z żalem wspominano zabitego, potępiano jego zabójcę, jak to określano «mordercę bez zasad». Dzieci z ust do ust powtarzały: «Po co to zrobił?».
Osadnicy wojskowi służący w Legionach i ci z Armii Austriackiej rozpamiętywali swoje przeżycia. Marcin Obłoza opowiadał, jak był w niewoli rosyjskiej. Pracował w majątku koło Chersonia. W barwnych jego opisach przewijało się bezkresne morze pszenicy, dostatek chleba i śpiew radosny żniwiarzy. Kiedy odchodził z niewoli, bo nikt już jeńców nie pilnował, wszyscy miejscowi razem z nim płakali na pożegnanie. Wiadomości o Wielkim Głodzie przyjmował z niedowierzaniem, mówił: «Tam jest jedzenia dla całego świata». Jednego razu po powrocie z Sarn kazał żonie piec chleb. Suszył go w piecu, potem gotował w tłuszczu i posyłał paczki na adres, który otrzymał na odchodnym. Żadnej odpowiedzi nie otrzymał.
Adam Bielawski z Omelanki dostał się do niewoli austriackiej pod Gorlicami i jak to określał, było to najwspanialszy okres jego życia. Powtarzał: «Żeby jeszcze raz tak pożyć, jak wtedy, żeby jeszcze raz dostać się do takiej niewoli i takich przyjaznych Czechów, miłośników piwa, śpiewu i tańców w tawernach». Szył mundury do 15.00, potem wracał na kwaterę i miał się meldować następnego dnia do pracy. Opowiadał to w restauracji u Romana w Hucie Stepańskiej, gdzie na półce stał jego kufel przywieziony z niewoli. Kiedy kciukiem otwierał pokrywkę ukazywała się na nim «Piwiarnia u Izika». Wznosił wtedy toast «za Ołomuniec» i rozpływał się w opowieściach, jakie to piękne miasto, a panny urodziwe. Słuchacze oczami wyobraźni wędrowali wraz z nim.
Nadciągnęła jednak następna, bo już II wojna, wojna totalitaryzmów. Człowiek nie liczył się i był jedynie przedmiotem i mięsem armatnim. W tej wojnie Polska nie miała szans obrony. Zmobilizowana z największym wysiłkiem armia mogła wystawić 41 dywizji piechoty, 12 brygad kawalerii i kilka innych. Niemcy bez mobilizacji przeciwstawili jej 48 dywizji piechoty, 6 dywizji pancernych i inne związki np. lotnictwo, które Polska miała bardzo słabe. Obietnice pomocy ze strony Francji i Anglii pozostały na papierze. Polska opierała się, do czasu wkroczenia sowietów 17 września. Cios w plecy zadała jej wtedy 600-tysięczna Armia Czerwona. Pakt Ribbentrop-Mołotow wszedł w życie. Uszczuplone bataliony KOP nie mogły powstrzymać sowietów. Nasze dni były policzone.
Zapanował chaos, Ukraińcy nie czekając, dezerterując, opuszczali pobitą armię. Klęska była im obojętna. Brak było też jasnych rozkazów, walczyć jeszcze czy się poddawać. Oficerowie bez uzasadnienia obwiniani byli o klęskę. Setki tysięcy żołnierzy znalazło się w potrzasku. Do domów nie mogli swobodnie powrócić, a do niewoli nikt nie chciał iść. Skupiska siedzących, głodnych żołnierzy i tylko pojedynczy spacerujący wartownicy, którzy nie pilnowali jeńców – to obraz tamtych dni. Wydawało się, że zaraz każą pobitej armii wracać do domów. Siedzieli i oczekiwali, co się będzie działo. Tak było z obu stron Bugu, podobne sceny miały miejsce u Niemców i sowietów.
Najbardziej zdeterminowani postanowili nie czekać, a próbować za wszelką cenę wracać do domów. W niewoli niemieckiej znalazł się Stefan Kasia, kolonista z Konstantynówki koło Sarn. W ramach wymiany jeńców został przetransportowany do Przemyśla, na sowiecką stronę. Rzesze żołnierzy czekały na stacji Bakończyce. Tam nawiązał rozmowę z polskimi kolejarzami, którzy powiedzieli, że wszyscy pojadą na Sybir. Stefan prosił, żeby pomogli mu, aby tam nie jechał. W tym czasie na stację przytoczono wagony, a kolejarz powiedział: «Ten pociąg jedzie daleko, bo aż do Sarn». Serce mało nie wyskoczyło mu z piersi, to przecież pod sam dom. Na dany znak przeskoczył przez tory i wsiadł do pustego wagonu, szczęśliwie dotarł do Niemowicz, gdzie wyskoczył z jadącego składu i przez las dotarł do domu.
Podobnie na stacji w Kowlu rzesze żołnierzy siedziały nie wiedząc, co z nimi będzie. Antoni Bańkowski z Perespy koło Wyrki chodząc pomiędzy takimi samymi, jak on, szukał coś do zjedzenia. Rozglądał się za znajomymi, ale nie spotkał nikogo. Wtedy niespodziewanie zawołał go do siebie dawny przełożony, oficer z Sarn. Oficerowie w odróżnieniu od żołnierzy mieli dach nad głową, poczekalnia kolejowa była ich sypialnią. Wszyscy mieli na pagonach przywiązane białe wstążki, które służyły za znak rozpoznawczy. Oficerowie otrzymywali «suchy pajok», a żołnierze głodowali. Oficer zaproponował Antoniemu, żeby przypiął sobie taką wstążkę, mówiąc: «Sowieci nie sprawdzają, kto jest kim i dostaniesz jedzenie». Powiedział też, że mają ich odwieźć do Sarn, a potem rozejdą się do domów po podpisaniu deklaracji, że nie będą działać przeciwko sowietom. Przygnębieni oficerowie, siedzący na poczekalni, zrobili złe wrażenie na Antonim. Wszedł i wyszedł. Pomyślał sobie, co będzie, jak któryś z nich zapyta się: «Coś ty za oficer w owijaczach na nogach?» Podziękował za życzliwość i wyszedł. Akurat jak wnosili kanapki w skrzynkach po amunicji.
Antoni zdesperowany, myślący tylko o powrocie do domu, ruszył powoli wzdłuż torów w kierunku Sarn. Wartownik obojętnie spoglądał w jego stronę, nie zapytał nawet, gdzie idzie. I tak wyszedł z terenu stacji. Szedł wzdłuż torów, w biały dzień, nie ukrywając się. Uszedł kilka kilometrów, aż trafił na patrol NKWD. Ci zapytali, kim jest i gdzie idzie. Potem przyprowadzili go z powrotem na stację i kazali dołączyć do pozostałych. Wydawało się, że ta półniewola szybko się skończy.
Bańkowski nie ustawał jednak i dalej myślał, jak dostać się do domu. Wiedział, że dojść na nogach będzie trudno, sowieci pilnowali dróg i mostów. Podszedł do żołnierza siedzącego w budce wartowniczej z tyłu pociągu. Poprosił o papierosa i rozpoczął z nim rozmowę. Mówił, że chce do domu, a jego dom tuż za Styrem. Opowiadał, że tata chory, mama zmarła, a on opiekuje się rodzeństwem. Wartownik powiedział, że wagony są gotowe do załadunku, będą wieźć oficerów do Sarn, ale czekają jeszcze na przytoczenie składu z Brześcia. Pojadą sami oficerowie, dla żołnierzy nie ma miejsca.
Antoni jednak uprosił wartownika, tak że ten kazał mu przyjść przed odjazdem pociągu, to zabierze go do swojej budki. Przed wieczorem stało się tak, jak powiedział – parowóz przyciągnął kilka wagonów. Następnie te z Kowla podpięli do składu i oficerowie pojechali w kierunku Sarn. Pozostali żołnierze nie kryli niezadowolenia, że oficerów wiozą, a oni czekają. Przed samą stacją w Rafałówce Bańkowski wyskoczył z jadącego pociągu. Na drogę otrzymał od wartownika kilka papierosów i żołnierski uścisk dłoni. Słuchający z kolei jego opowieści weterani mówili: «Sowieci porozumieli się z Francuzami i Anglikami, nie będzie z nami tak źle. Trzeba doczekać do wiosny, jak ruszą razem na Niemca».
Antoni Bańkowski z Perespy, rocznik 1917, żołnierz września 1939 r. Zdjęcie udostępnił autorowi Grzegorz Naumowicz
Cudem wrócił do domu również Teodor Łowżył z Anielówki koło Derażnego. Stał przeznaczony do rozstrzelania przy wykopanym dole razem z sześcioma innymi podoficerami. Przed samą egzekucją zwrócił się do sowieckiego oficera, aby darował mu życie. Powiedział, że jego żona umiera na raka, a ma pięcioro dzieci. Oficer zatrzymał rozstrzeliwanie i zapytał, skąd zna język rosyjski. Odparł, że służył za cara, podał numer pułku i miasto. Skinięcie ręki oficera było sygnałem do odejścia. Jak się oddalał, inni padali rozstrzelani. Po powrocie do domu zastał konającą żonę.
Te i podobne wiadomości napawały lękiem wszystkich, którzy czekali na powrót bliskich z przegranej wojny. Ciągle dochodziły zatrważające informacje, przekazywane z ust do ust. Jedną z nich była wiadomość o siedmiu żołnierzach wyłowionych koło mostu w Złaźnym tuż przy Janowej Dolinie. Płynęli powiązani drutem kolczastym. Zatrwożone rodziny dowiadywały się o kolejnych zamordowanych żołnierzach – mordercami byli nasi współbracia Ukraińcy. Ostatnie dni października 1939 r. to okres, kiedy już mało kto wracał. Niewola była wtedy jedyną nadzieją, że może jeszcze żyją.
Rodzina Mierników z Halinówki, rodzice i rodzeństwo, wyglądali powrotu porucznika Józefa Miernika. Chodzili po wsiach, dopytywali pomiędzy tymi, którzy powrócili. Przybyli też do Antoniego Bańkowskiego, bo dowiedzieli się, że widział oficerów w Kowlu. Ale nic im nie pomógł, nie znał Józefa.
I nagle po kilku miesiącach oczekiwania przyszedł list z Równego. Radości nie było końca, siostry szczęśliwe rozpowiedziały po wsi: «Narzeczona Józefa napisała list – jest w niewoli w Starobielsku». Napisał trzy listy do Marii Kamińskiej, nauczycielki z Równego. Było tam niewiele wiadomości. Pisał jedynie, że jest zdrowy, czuje się dobrze i że pracują przy remoncie drogi.
Następny list z Równego przyniósł Miernikom sprzedawca bibułki tytoniowej Franciszek Guras ze Złaźnego. Narzeczona Maria napisała, że NKWD ją przesłuchiwało – szukają, gdzie mieszkają w Równem Miernikowie. Nie zdradziła ich miejsca zamieszkania. Zeznała, że Józefa poznała przed wojną listownie, nie wiedziała, że to burżuazyjny oficer. Nigdy go nie widziała i żałuje takiej nieroztropności. Przekonywała, że pisał do niej listy z Radomia, gdzie służył w piechocie, a jego rodziny nie zna. Józef, pisząc listy, używał słów, które nikomu nie zaszkodziły. Miernikowie zamilkli i jedynie modląc się oczekiwali na jego powrót. Lata mijały w niepewności. Rok później Radio Moskwa i Londyn podawały wiadomości o tworzeniu Armii Andersa, razem z tymi wiadomościami wróciła nadzieja.
Los porucznika Józefa Miernika wyjaśnił się w lipcu 1943 r. Rodzina Mierników, uciekając po upadku Huty Stepańskiej, zatrzymała się w Równem, gdzie odnalazła zrozpaczoną Marię. Nie mówiła nic, jedynie płacząc pokazała gazetę «Goniec Krakowski» z 14 kwietnia 1943 r. informującą o mordzie w Katyniu. Nazwisko Józefa Miernika znalazło się na liście.
Podporucznik Władysław Dachowski z synem Piotrem i żoną w Stepaniu. Zdjęcie pochodzi z rodzinnego archiwum Piotra Dachowskiego. Władysław Dachowski został zamordowany w Katyniu
Przez 40 powojennych lat nad Mordem Katyńskim zapadła kurtyna milczenia. Ukazały się jedynie nieliczne, niedostępne dla ogółu opracowania. Prym w propagowaniu wiedzy wiodła patriotyczna emigracja z Anglii i Ameryki. Kto wspomniał w kraju o Katyniu, był wrogiem. Dopiero na fali Sierpnia 1980 r. naród upomniał się o pamięć dla oficerów.
Wiąże się z tym i moje doświadczenie. W siedzibie «Solidarności» w Jarosławiu kupiłem plakietkę z napisem Katyń i paradowałem z nią na jednym z wiejskich festynów. Aż zobaczył to mój przyjaciel i poprosił, żebym mu ją dał, bo krewny z jego rodziny został tam zamordowany. Z żalem, ale oddałem mu ten symbol. Ktoś w stanie wojennym napisał donos, że Michał chodził z tym wywrotowym i oszczerczym napisem. Był przesłuchiwany, ale do niczego się nie przyznał.
Kolejnym moim doświadczeniem był dzień Katastrofy Smoleńskiej 10 kwietnia 2010 r. W ten mglisty dzień pracowaliśmy przy porządkowaniu cmentarza w Wyrce (rejon sarneński w obwodzie rówieńskim). Tam otrzymałem telefon z Polski o katastrofie. Niezwłocznie udaliśmy się do świaszczennika w Wyrce, aby obejrzeć wiadomości TV.
Porządkujemy cmentarz w Wyrce. Dym miesza się z ustępującą gęstą poranną mgłą. Zdjęcie zrobione 10 kwietnia 2010 r.
Wtedy zaproponowałem, że skoro w lipcu mamy stawiać krzyż na miejscu kościoła w Wyrce, to może by postawić już dziś tymczasowy, brzozowy ku czci ofiar. Świaszczennik Andrij Krawczuk natychmiast zaakceptował ten pomysł. Starosta cerkiewny zabrał wodę święconą i ruszyliśmy stawiać krzyż. Towarzyszył nam śp. Mikołaj Fedorowicz Zahorujko, człowiek wielce zasłużony dla Polaków. Jako pierwszy po wojnie jako sielgołowa Huty nakazywał zbierać kości Polaków i zakopywać właśnie na wyrczańskim cmentarzu.
Tak ku uczczeniu ofiar już o 14.00 10 kwietnia 2010 r. został poświęcony pierwszy krzyż. Ci, którzy postawili następne krzyże, np. na Krakowskim Przedmieściu, poszli w nasze ślady. Ze strony Ukraińców otrzymałem wiele wzruszających kondolencji, a Mikołaj Zahorujko nie krył łez.
Ukrainiec płakał z powodu polskiego prezydenta. Przez tego człowieka, według słów Św. Ewangelii, trzeba przebaczyć też to, co wydarzyło się na tej ziemi w 1943 r.
Stawiamy krzyż w Wyrce dla uczczenia ofiar katastrofy samolotu prezydenckiego. 10 kwietnia 2010 r.
Mikołaj Zahorujko nie krył łez
Krzyż poświęcił o. Andrij Krawczuk
Krzyż z żałobnym kirem
Katyń i katastrofa w Smoleńsku wpisują się w ciąg nieszczęść narodowych. Sowieci mordując oficerów uderzyli w Pasterzy, a Owce miały się rozpierzchnąć i wyginąć. Przetrwaliśmy jednak, bo w sercach zachowaliśmy pamięć i żal za elitą i kwiatem Narodu. Katyń to symbol, bo miejsce spoczynku tysięcy oficerów nie jest Polakom do dziś znane. Nie zaprzestaniemy się o Nich upominać. Wieczna Im Pamięć.
Janusz HOROSZKIEWICZ
CZYTAJ TAKŻE:
HUCIAŃSKIE OPOWIEŚCI: WOJNA, WOJSKO I NIESZCZĘSNE PIENIĄDZE
HUCIAŃSKIE OPOWIEŚCI: PRZYJECHALI PO NICH W NOCY
HUCIAŃSKIE OPOWIEŚCI: UZDROWISKO SŁONE BŁOTO, DRUGA, CIEMNA STRONA MEDALU
HUCIAŃSKIE OPOWIEŚCI: PRZEDNÓWEK I WOŁYŃSKA BIEDA
HUCIAŃSKIE OPOWIEŚCI: BAL SZKOLNY W WYRCE
HUCIAŃSKIE OPOWIEŚCI: WOJNA Z BOLSZEWIKAMI
HUCIAŃSKIE OPOWIEŚCI: KOŚCIÓŁ W KAZIMIERCE
HUCIAŃSKIE OPOWIEŚCI: WYJAZDY ZA WIELKĄ WODĘ