Pamiętniki wołyńskiego świętego: Dzieciństwo
Artykuły

Biografia świętego Zygmunta Szczęsnego Felińskiego niejednokrotnie pojawiała się na łamach naszego pisma, natomiast jego dość znacząca spuścizna literacka nadal pozostaje nieznana szerokiej publiczności. Proponujemy uwadze Czytelników niektóre fragmenty z pamiętników arcybiskupa, które pomogą odtworzyć obraz życia na Wołyniu w pierwszej połowie XIX wieku.

1 listopada 2022 r. mija dokładnie 200 lat od narodzin Zygmunta Szczęsnego Felińskiego, arcybiskupa warszawskiego, świętego Kościoła rzymskokatolickiego. Praktycznie wszystko, co większość mieszkańców Wołynia wie (jeśli w ogóle wie) o swoim wybitnym rodaku, ogranicza się do faktu, że urodził się we wsi Wojutyn koło Łucka.

Oficjalna biografia skupia się głównie na działalności publicznej i duszpasterskiej świętego, nie zagłębiając się zbytnio w najciekawszy dla Wołyniaków temat – jego dzieciństwa spędzonego na Wołyniu. O tym okresie życia Felińskiego opowiadają jego pamiętniki, opublikowane w 1897 r., już po śmierci autora. Na ich łamach znajdują się trafne obserwacje, opisy miejscowego życia, barwne postacie i ciekawe historie, które odcisnęły piętno na duszy wielkiego arcybiskupa. Więc oddajmy teraz głos ich autorowi.

Strona tytułowa i portret arcybiskupa z pierwszego tomu «Pamiętników». Kraków, 1897 r.

Wojutyn

Przyszedłem na świat na Wołyniu, we wsi Wojutynie o trzy mile od Lucka, dnia 20 października, wedle starego Stylu, roku Pańskiego 1822, z rodziców: Gerarda i Ewy z Wendorffów Felińskich. Na chrzcie świętym otrzymałem dwa imiona: Zygmunt, na cześć ojca mojej matki i Szczęsny, z powodu, iż patronem dnia tego był Św. Feliks męczennik; że jednak to ostatnie imię więcej się rodzicom moim podobało, zwano mię od kolebki Filem; Zygmunt zaś wydostał się na jaw wówczas dopiero, gdy bulla papieska, prekonizująca mnie na arcybiskupa warszawskiego, na imię Zygmunta Feliksa została wydana.

Ojciec mój przez kilka trienniów z rzędu obierany był przez współobywateli deputatem sądu głównego wołyńskiego, i z tego powodu mieszkał stale w Żytomierzu, letnie jedynie ferye na wsi przepędzając. Pierwszych lat parę matka spędziła razem z ojcem w mieście, gdy jednak rodzina się powiększała, dochody zaś, z powodu braku bliższego dozoru, drobniały tak, że utrzymanie w Żytomierzu familijnego domu stawało się coraz trudniejszem, rodzice tak się ułożyli, że matka stale osiędzie z dziećmi na wsi, ojciec zaś latem tylko dojeżdżać będzie do rodziny; że zaś część posiadana przezeń w Wojutynie równała się prawie wartością z częścią nabytą za posag matki w Zboroszowie, na tem przeto stanęło, że z dochodów Wojutyna ojciec utrzymywać się będzie w Żytomierzu, matka zaś osiedli się w Zboroszowie z czworgiem już wówczas żyjących dzieci i obejmie bezpośredni zarząd tego mająteczku.

Zboroszów położony jest nad samą prawie galicyjską granicą, między Beresteczkiem i Orochowem, nad błotnistą niezmiernie rzeką Nepawą, która przystęp doń bardzo utrudniała, gdyż najbliższy most, tak w jedną jak i w drugą stronę, o milę był odległy.

Zboroszów

Piąty rok wówczas rozpocząłem, kiedy z matką i rodzeństwem przybyłem po raz pierwszy do Zboroszowa, gdzie cztery prawie następne lata spędziłem, w takiej pełni pociech rodzinnych, iż pobyt ten do najmilszych chwil w życiu zaliczam. Dotąd rozrzewniają mnie wspomnienia owych uroczych przechadzek z matką, Paulinką, Alojzym a następnie i z Zosią; jużto po uroczych brzegach Nepawy, zarosłych oczeretem i tatarskiem zielem, gdzieśmy, brnąc nieraz w wodzie, dzikie irysy i wodne lilie z niewymowną uciechą zrywali; już po jałowych wzgórkach, zdała już zapachem cząbru i macierzanki nęcących, w jesieni zaś wieńcami bujnych ożyn oplecionych; już wreszcie po najbliższej wioski sośninie, głębokiemi jarami tu i owdzie przeciętej, gdzieśmy na wyścigi kryjące się w trawie rydze zbierali. Żadna zgryzota, żadna troska nawet nie zakłócała jeszcze owych czystych i niewinnych rozkoszy, jakich serce dziecinne w żywem przywiązaniu i w prostych wiejskich uciechach kosztowało. […]

Tymczasem takeśmy już podrośli ze starszym moim bratem, że towarzystwo rówienników stało się nam pożądanem; że zaś i ojciec cenił wysoko koleżeńskie stosunki przy wyrobieniu charakteru, ułatwiono nam przeto zapoznanie się z kilku chłopakami z sąsiedztwa, odpowiedniego dla nas wieku. Zboroszów otoczony był dokoła majątkami ordynata Zamoyskiego, który na oficyalistów wybierał ludzi wykształconych i nieposzlakowanej zacności, oni też stanowili jedyne blizkie sąsiedztwo nasze.

W Łobaczówce, gdzie był zarząd centralny, gtównym administratorem i pełnomocnikiem był Gródecki, ożeniony z Zarębianką, który miał dwóch synków, Jasia i Franusia, w naszym zupełnie wieku; w Haliczanach zaś gospodarstwo prowadzi! Kruszyński, którego syn młodszy, Adam, również był moim rówiennikiem. Owa to przeto młodziutka trójka stanowiła pierwsze ogniwa towarzyskiego łańcucha, który poczynał nawiązywać się już dla mnie w Zboroszowie. Do najboleśniejszych z owej epoki wrażeń zaliczam nagłą śmierć poczciwego Grodeckiego, który w czasie pożaru w Łobaczowskim dworze, widząc kasę pryncypała swego zagrożoną, porwał sam jeden żelazną skrzynię, z takiem sił natężeniem, iż padł bez ducha, wskutek pęknięcia jakiegoś żywotnego organu. Osierociała rodzina otrzymała skromne dożywocie i przeniosła się na mieszkanie do własnego dworku w Haliczanach, tak, że nasza dziecinna zażyłość nie przerwała się przez to i nadal.

Zemsta

Matka sama, przy pomocy [siostry] Paulinki, czuwała nad naszemi naukami, kiedy smutny a nieprzewidziany wypadek zmusił rodziców moich do opuszczenia Zboroszowa. Wypadkiem zaś tym było spalenie się mieszkalnego domu i to wskutek rozmyślnego podpalenia. Wedle ówczesnego ustroju społecznego w państwie rosyjskiem, właściciel majątku był odpowiedzialnym za swoich włościan pod względem wszelkiego rodzaju powinności rządowych, tak, że i rekrutacya o jego się głowę opierała. Szlachta dobrowolnie tylko do wojska wstępowała i sama jedna miała przywilej otrzymywania stopni oficerskich; klasy zaś, płacące podatek osobisty (tak zwane poduszne), musiały dostarczać całej armii szeregowców, którzy niezmiernie rzadko i za nadzwyczajne tylko zasługi oficerskie epolety otrzymywali. Jeśli dodamy do tego tę okoliczność, iż żołnierz z stanu podatkowego obowiązany był służyć w szeregach czynnej armii lat dwadzieścia pięć, a następnie, skoro jeszcze w stanie był dźwigać karabin, zaliczany był do inwalidnej komendy, trzymającej garnizony po miastach i miasteczkach, gdzie znowu lat pięć pozostawał, jeśli postawimy się nadto wobec tych bezprzykładnych obszarów caratu, nad którym słońce nigdy nie zachodzi, gdzie człowiek, rzucony na Kaukaz, Ural, Amur lub na Alaskę zrywa wszelkie z dawną ojczyzną stosunki, to łatwo pojmiemy, że śmierć sama nie przedstawiała w wyobraźni ludu takiej grozy jak pójście w rekruty.

System przytem rekrutacyi był taki, że ani wola osobista, ani ciągnienie losów, ani jakaś ustanowiona kolej nie wpływały na to, kto miał pójść pod sztandary. Rząd ogłaszał przed każdym naborem, jaki procent męskiej ludności winien stanąć do szeregów, miejscowe zaś władze zawiadamiały każdego właściciela majątku i każdą miejską gminę, ilu dostarczyć winni rekrutów, rząd zaś w porządek poboru wcale nie wglądał, byle dostarczeni rekruci byli młodzi, silni i zdrowi.

Wybór przeto nieszczęśliwych ofiar spadał po wsiach na panów, po miastach zaś na zarząd gminny; że zaś w interesie tak jednych jak i drugich leżało pozbycie się tą drogą najburzliwszych lub moralnie skażonych żywiołów, powszechnie przeto oddawano w rekruty niepoprawnych pijaków, łotrów lub złodziei, wiedząc zawczasu, iż komisya rekrucka zwraca jedynie uwagę na kwalifikacye zewnętrzne, nie troszcząc się wcale o stronę moralną dostarczanego kontyngensu. Otóż, w Zboroszowie był jeden parobek tak zuchwały i niekarny, że ani dwór, ani gromada rady sobie z nim dać nie mogła. Była to prawdziwa plaga nietylko dla Zboroszowa, lecz i dla okolicy całej. To też, gdy przyszedł rekrucki nabór z powodu wojny tureckiej w 1829 roku, ojciec bez wahania oddał go do wojska, a że wzrostem i postawą kwalifikował się do gwardyi, najchętniej go przyjęli.

Gdy jednak partyę rekrutów, do której on został zaliczony, prowadzono w głąb caratu, udało mu się wymknąć i dotrzeć do galicyjskiej granicy; że zaś Zboroszów leżał mu po drodze, postanowił przeto zemścić się po swojemu. W nocy przeto, gdy wszyscy we śnie pogrążeni byli, podpalił z czterech rogów dom nasz drewniany, stoma pokryty, tak, że zaledwie z życiem ujść zdołaliśmy, nic prawie nie będąc w stanie ocalić ze skromnego mienia. Pozbawieni dachu, zmuszeni byliśmy powrócić do Wojutyna, z nieopisanym żalem wszystkich dzieci, którym niezmiernie zasmakowało ciche a tak pełne serdecznego uroku życie w Zboroszowie.

Szkoła parafialna w Nieświeżu

Ponieważ ojciec z zasady był wielkim zwolennikiem wychowania publicznego dla chłopców, skorzystał przeto z istniejącej w Nieświeżu, o milę od Wojutyna, szkoły parafialnej i umieścił obu nas starszych u jej dyrektora Tokarskiego. Szkoły parafialne w ówczesnym systemie edukacyjnym, inne miały przeznaczenie niż dzisiejsze: dość rzadko rozrzucone były po kraju, zadaniem ich zaś nie było oświecanie wiejskiego ludu, w owych stronach przeważnie narodowości ruskiej, ale raczej przygotowanie synów niezamożnej szlachty i dostatniejszych mieszczan do średnich naukowych zakładów. Dla dziewcząt szkoły publiczne wcale nie istniały.

Dyrektor szkoły parafialnej miał już pewne poważanie w gronie współobywateli i jako urzędnik ministeryum oświaty nosił przy paradnem wystąpieniu mundur granatowy, z błękitnym, złotem haftowanym kołnierzem, obcisłe spodnie łosiowe, wysokie palone batforty, stosowany kapelusz i szpadę. Dla podtrzymania szkolnego rygoru miał do pomocy tak zwanego kalafaktora, którego głównym obowiązkiem było dzwonienie przy rozpoczęciu i zamknięciu codziennej nauki, a także wyciąganie na stołek małych delinkwentów, którym pan dyrektor własnoręcznie wyliczał zasłużone plagi. Z tego też powodu na kalafaktorów wybierano zwykle śmiałych i silnie zbudowanych drągalów, by i z zuchwalszymi podrostkami umieli sobie poradzić. Władza dyrektora była tak absolutna, iż od jego wyroków żadnej nie było apelacyi; nie dziw też, iż dziatwa bała się go jak ognia, nie marząc nawet o możebności oporu.

Jedyny fortel, do jakiego malcy uciekali się niekiedy w interesie własnej skóry, zależał na wysmarowaniu miodem i czosnkiem wykradzionej panu dyrektorowi dyscypliny, przez co rzemyki tak kruszały, że silniejszego uderzenia wytrzymać nie były w stanie. Dzięki zapewne temu, że byłem najmłodszy z kolegów, rzadziej od innych byłem ćwiczony; nie zmniejszało to jednak grozy, jaką osoba pana dyrektora mię przejmowała.

Plagi dostawały się nam prawie wyłącznie za brak pilności w naukach i dziecinne swawole; wypadków zaś krnąbrnego nieposłuszeństwa, zapamiętałej zemsty lub wykroczeń przeciw uczciwości i dobrym obyczajom nie przypominam sobie wcale. Najdotkliwiej dała mi się uczuć zdwojonej dozy otrzepanka, t. j. nie pięć, ale dziesięć na raz dyscyplin, zaaplikowana mi za to, że służąc do mszy w kościele, popędziłem za myszą, wymykającą się z pod stopni ołtarza, a w myśliwskiej zapamiętałości swojej tak się zacietrzewiłem, że cisnąłem na nią trzymanym w ręku dzwonkiem, z wielką uciechą kolegów, a zgorszeniem zakrystyana, który tę sprawę przed trybunał pana dyrektora wytoczył. Pomijając wszelkie pedagogiczne wywody, przemawiające przeciw nadużyciu kar cielesnych, to tylko powiem, że ów tak powszechnie wówczas praktykowany system, do tego stopnia podkopywał przywiązanie do nauczycieli, że spotykające ich dotkliwe przygody, zamiast obudzać współczucie, radość owszem w sercu uczniów budziły, jak się to i w Nieświeżu zdarzyło.

Fragment mapy Wołynia. Początek XX w.

Bandyta Prodous

Grasował wówczas w owej okolicy groźny bandyta Prodous, niegdyś parobek w służbie moich rodziców, którego, z powodu ciągłych kradzieży, pomimo, że był bardzo sprytny, ojciec mój darował pułkownikowi Hulewiczowi na wyraźne jego żądanie. Otóż, ów Prodous, będąc furmanem u Hulewicza, ukradł szkatułkę u żyda w Berdyczowie i schował ją do powozu swego pana. Obżalowany puścił się w pogoń w towarzystwie policyi i dopędziwszy pułkownika, zażądał zrewidowania powozu. Prodous, przewidując, czem się to skończy, skorzystał z zamieszania przy powozie i zemknął do bliskiego lasu, zostawiając Hulewiczowi wywikłanie się z tej kłopotliwej sprawy.

Od tego czasu Prodous puścił się na jawne rozboje, przybrawszy sobie godnych towarzyszów, a postrach imienia jego był tak wielki, że gdy pewnego wieczora wszedł sam jeden i to bezbronny do karczmy w Wojutynie, żaden z obecnych tam włościan, którzy dobrze go znali, nie odważył się ani go ująć, ani nawet dać o nim znać do dworu, tak się lękali jego zemsty. Dowiedziawszy się, że Tokarski miał dobrze zaopatrzoną spiżarnię i piwnicę, Prodous podjechał w nocy ze swą szajką kilku wozami, poodbijał zamki i począł ładować na fury wszystkie przydatne mu zapasy. Usłyszawszy łomot rozbudzony właściciel pospieszył z kalafaktorem ratować swe mienie, oba jednak tak zostali zbici kijami przez rabusiów, że nawpół żywi zaledwie doczołgać się mogli do domu i dopiero po paru tygodniach smarowania i dekoktów powrócili do zdrowia. Wstyd mi się przyznać, a jednak istotnie tak było, że skorośmy się dowiedzieli, że życiu pana dyrektora nic nie zagraża, i że organ żaden nie został uszkodzony, pewien rodzaj złośliwej uciechy napełnił serca nasze na myśl, że ci, co tak bez litości znęcali się nad naszą skórą, i sami też zaznali, jak to miło być smaganym.

Wizyta biskupa

Podczas pobytu mojego w Nieświeżu odwiedził naszą szkołę biskup Podhorodeński, sędziwy i bardzo przez wszystkich poważany pasterz. Wysokie wyobrażenie o godności biskupiej tak mię onieśmieliło, że gdy egzaminując uczniów 7. katechizmu, zapytał mię o to, czegośmy się jeszcze nie uczyli, nie śmiałem mu tego powiedzieć, topiąc we łzach tajemnice nieświadomości swojej. Na szczęście poratował mię ks. katecheta, objaśniając biskupowi, żeśmy jeszcze traktatu tego nie przechodzili; po czem dostojny pasterz z ojcowską dobrocią mię uspokoił i nowem pytaniem nastręczył mi zręczność dowieść, że próżniakiem nie byłem. Ksiądz Podhorodeński był jednym z sufraganów ówczesnego metropolity, ks. Kaspra Cieciszowskiego, jednego z najświetniejszych luminarzy Kościoła polskiego w owym czasie. (Ciąg dalszy nastąpi).

Opracował I przetłumaczył na język ukraiński Anatol Olich

Powiązane publikacje
Na uniwersytecie w Łucku otwarto polsko-ukraińską przestrzeń «Okolica»
Wydarzenia
Przestrzeń «Okolica» na Wydziale Filologii i Dziennikarstwa Wołyńskiego Uniwersytetu Narodowego im. Łesi Ukrainki jest zarówno rekreacyjna, jak i edukacyjna. Została uroczyście otwarta 28 marca.
28 marca 2024
O nauczaniu literatury w Liceum Krzemienieckim. Część 2
Artykuły
Proponujemy uwadze Czytelników drugą część traktatu Alojzego Felińskiego «Wykład sposobu, jakim dawane być mają lekcyje literatury polskiej w Krzemieńcu».
20 marca 2024
Nauczanie literatury w Liceum Krzemienieckim cz 1
Artykuły
Wśród dzieł Alojzego Felińskiego na szczególną uwagę zasługuje traktat poświęcony nauczaniu literatury polskiej w Liceum Krzemienieckim. Ma nie tylko krajoznawczą, ale także pewną praktyczną wartość.
01 marca 2024
«Wołyń» Oskara Kolberga
Artykuły
«Bogactwo poezyi i melodyi ludu wołyńskiego występuje tu w całej pełni» – napisał Józef Tretiak, wydawca z materiałów Oskara Kolberga poświęconych Wołyniowi. Tom 36 «Wołyń. Obrzędy, melodye, pieśni» ukazał się w 1907 r. w Krakowie, 17 lat po śmierci wybitnego polskiego etnografa.
22 lutego 2024
Jak pisać listy. Rady od Alojzego Felińskiego
Artykuły
Dziedzictwo piśmiennicze Alojzego Felińskiego obejmuje nie tylko utwory literackie i tłumaczenia, ale także dzieła, które współcześni krytycy nazwaliby popularnonaukowymi. Dziś poznamy jedno z nich.
15 lutego 2024
Wołynianin Alojzy Feliński
Artykuły
«Chlubię się tem, żem Wołynianin. Miło mi będzie głośno wyznać, że to co inni Pisarze byli winni opiekującym się naukami Monarchom, ja będę winien obywatelom wposrzód których się urodziłem, z którymi żyję i dla których naypierwszych prace moie poświęcam» – pisał jeden z naszych najsłynniejszych ziomków w XIX wieku.
29 stycznia 2024
Jan Józef Fitzke – wołyński uczony
Artykuły
Gdy człowiekowi nie starcza pieniędzy na najbardziej podstawowe potrzeby, nie ma w tym nic dobrego. Jednak właśnie dzięki trudnościom finansowym młodego polskiego naukowca archeologia i krajoznawstwo wołyńskie wzbogaciły się o szereg ważnych osiągnięć, odkryć i publikacji.
20 stycznia 2024
Losy i spuścizna Ewy Felińskiej. Część 2
Artykuły
Biografia Ewy z Wendorffów Felińskiej jest dość dobrze zbadana przez historyków. Także w swoich pismach matkę upamiętnił syn, Święty Zygmunt Szczęsny Feliński. Natomiast własna spuścizna piśmiennicza Ewy Felińskiej pozostaje dla wielu swoistą białą plamą.
12 stycznia 2024
Losy i spuścizna Ewy Felińskiej. Część 1
Artykuły
Dziś mija 230 lat od narodzin wybitnej Wołynianki Ewy Felińskiej – autorki powieści obyczajowych i ciekawych pamiętników, uczestniczki ruchu niepodległościowego, matki. Jej niepospolita biografia i obfita spuścizna pisarska są warte bliższego z nimi zapoznania.
26 grudnia 2023