Opisując swoje młode lata, Zygmunt Szczęsny Feliński wprowadza do treści swoich pamiętników historie, które odcisnęły piętno w jego pamięci. Wśród nich są realistyczne historie o prawdziwych ludziach z krwi i kości oraz historie z pogranicza fantasmagorii, w które trudno uwierzyć. Oba te rodzaje pokazują Wołyń z perspektywy nieznanej nam, współczesnym ludziom, więc chyba warto się z nimi zapoznać. Oddaję więc głos autorowi!
Pierwszą część wspomnień Zygmunta Szczęsnego Felińskiego można przeczytać tu, drugą – tu.
Jenerał Błędowski
«Do znakomitszych postaci, z jakiemi zetknąłem się w dzieciństwie, należy niezaprzeczenie jenerał Aleksander Błędowski, właściciel Błudowa, jeden z najbliższych sąsiadów Wojutyna. Pułkownik wielkiej armii Napoleona, odznaczał się nawet wśród najwaleczniejszych szaloną odwagą swoją. Ciężko raniony w głowę pod okiem Napoleona w zwycięskim ataku, leżał prawie konający na polu bitwy, przez pokonanego wroga już opuszczonem. Odszukał go cesarz, a zdjąwszy z własnej piersi krzyż legii honorowej, przypiął go na piersi Błędowskiego. Po ukończonych wojnach opuścił czynną służbę i wrócił do Błudowa, pojąwszy za małżonkę nadobną Henrykę Działyńską. Gdy jednak wybuchło powstanie listopadowe w Warszawie, postanowił bez wahania ofiarować swój oręż na usługi sprawy narodowej, wyrywając się z objęć ukochanej żony i córki. Ale jak dostać się nad Wisłę, kiedy cała okolica zalana była wojskami rosyjskiemi, w Łucku zaś konsystował główny sztab dowodzącego korpusem jenerała Krejca? Dla ułatwienia sobie tak trudnego zadania, Błędowski wpadł na oryginalny pomysł: ubrał się w swój paradny polski mundur, zawiesił na piersi wszystkie swe ordery i otwartym powozem, w sześć prześlicznych koni zaprzężonym, wjechał o południu do Łucka.
Portret generał Aleksandra Błędowskiego. Public domain
Liczne pikiety i straże, widząc wspaniałą, marsową postać w jeneralskich szlifach, broń skwapliwie prezentowały, nikomu zaś ani na myśl nie przyszło, że to jeden z najdzielniejszych przywódców znienawidzonych przez Moskali buntowników. Śmiały ów fortel tak doskonale powiódł się Błędowskiemu, że nigdzie nie poturbowany w drodze, przybył szczęśliwie do Warszawy i przyjął udział w batalii pod Grochowem.
Pod koniec bitwy kula armatnia urwała mu nogę. Odwieziono go do Krakowa, gdzie szczęśliwie dokonano amputacyi, i już był konwalescentem, gdy grasująca wówczas cholera pochwyciła go w liczbie swych ofiar».
To koniec historii Aleksandra Błędowskiego we wspomnieniach Świętego Zygmunta Szczęsnego. Ma jednak ciąg dalszy, o którym warto wiedzieć. Ciało wołyńskiego generała pochowano na cmentarzu przy klasztorze karmelitów bosych we wsi Czerna w województwie małopolskim. Nagrobek fundował przyjaciel Błędowskiego, generał Stanisław Klicki, także bohater wojen napoleońskich. Ma on kształt tumby, ozdobionej krótkim mieczem greckim, wieńcem laurowym i hełmem greckiego hoplity. Z jednej strony widnieje napis w języku łacińskim, z drugiej w języku polskim o następującej treści: «Tu leży Aleksander Błendowski generał Wojska Polskiego. Ku wiadomości potomnych przyjaciel jego Stanisław Klicki pomnik ten wystawił. Żył lat 43. Zmarł d[nia] 25. M[iesiąca] Lipca R[oku] P[ańskiego] 1831» (nazwisko generała jest zapisane na pomniku przez -en, nie przez -ę – red.). W 1836 r. rosyjscy okupanci nakazali usunięcie trzech linii z tej inskrypcji napisu po obu stronach nagrobka. Aby przywrócić sprawiedliwość dziejową, Polacy zainstalowali na ścianie przy pomniku tablicę, na której można przeczytać pełny napis – taki jaki był. Tak więc pierwsze zdanie brzmiało tak: «Tu leży Aleksander Błendowski, generał Wojsk Polskich, którego nieprzyjacielskie kule mijały, a cholera, nieodłączna towarzyszka Moskali, o śmierć przyprawiła». Jak widzimy, zaborcy cenzurowali nawet pomniki.
Nagrobek Aleksandra Błędowskiego z ocenzurowaną inskrypcją. Public domain
Tablica z odnowionym tekstem. Public domain
Czytelnikowi ukraińskiemu należy przypomnieć, że słowo «Moskal» zostało zapożyczone przez język ukraiński z języka polskiego. Czyli jest to klasyczny polonizm, ale do języka ukraińskiego wszedł tak dawno, że chyba nie sposób znaleźć dla niego zamiennika.
Wróćmy do wspomnień. Oto kolejna barwna postać z tamtej epoki.
Rotmistrz Kisiel
«W Błudowie mieszkał też w osobnym dworku towarzysz broni i przyjaciel Błędowskiego, rotmistrz wojsk polskich, Maurycy Kisiel, ostatni pono potomek znanego z czasów Chmielnickiego wojewody. Pamiętam jeszcze tę marsową postać, kiedy jadąc do Zboroszowa z ojcem, wstąpiliśmy po drodze do Kisielowskiego dworku, którego żaden z dobrze myślących sąsiadów nie mijał, tak powszechną czcią otaczano jego gospodarza. Gdy wybuchło powstanie, Kisiel pośpieszył także pod sztandary narodowe, ale dostał się do niewoli i oparł się aż za Uralem, gdzie spory szereg lat przepędził. Ułaskawiony wreszcie powrócił znowu na Wołyń i w swym dworku zamieszkał. Niedługo wszakże cieszył się nim kraj rodzinny. Wkrótce po powrocie odwiedził w Czarnkowie Wiktora Buszczyńskiego (chodzi o Czaruków, który był posiadłością Buszyńskich – red.), jednego z towarzyszów broni z pod Boremla. Radość była wielka, gwarzono o minionych czasach, a że rotmistrz był znawcą i wielkim lubownikiem koni, gospodarz kazał przyprowadzić przed ganek ulubionego wierzchowca swego, czystej krwi Araba ze slawuckiej stadniny. Kisiel rozkoszował się widokiem rumaka, krew rycerska w nim zawrzała, a że koń był osiodłany, raźno przeto posunął się do strzemienia i mówiąc do obecnych: „A cóżto! myślicie może, żem już dziad zgrzybiały?” z fantazyą dosiadł Araba. Zaledwie jednak znalazł się na siodle, rumak ściągnięty gwałtownie munsztukiem, wspiął się dęba, jeździec runął na ziemię, a gdy przytomni wypadkowi podnieśli bezwładnego, napróżno cucić go próbowali, było to martwe tylko ciało. Apopleksya poraziła go, jak widać, w chwili, gdy dosiadał konia, tak, iż bezwiedna już ręka gwałtownie ściągnęła cugle, śmierć zaś nie spadnięcia lecz uderzenia krwi następstwem była».
Strach lubieszowski
Poniższy wątek przypomniał mi twórczość innego wybitnego Wołynianina, współczesnego Świętemu Zygmuntowi Szczęsnemu – Michała Czajkowskiego (nawiasem mówiąc, potomka ukraińskiego hetmana Iwana Brzuchowieckiego). Ta osoba z niewiarygodnie burzliwą biografią pozostawiła po sobie bogatą spuściznę literacką. Krytycy zaliczają go do najwybitniejszych postaci ukraińskiej szkoły polskiego romantyzmu. Bohaterów utworów Michała Czajkowskiego też często spotykały przygody tajemnicze, z pogranicza realności i fantazji. Z Wołyniem łączy go nie tylko to, że tu się urodził. Czajkowski ukończył przecież słynne wówczas gimnazjum międzyrzeckie.
Oto niewiarygodna historia, którą opowiedział w swoich wspomnieniach Zygmunt Szczęsny Feliński.
«Z epoki mego dzieciństwa przed powstaniem listopadowem zasługuje na wzmiankę wypadek, charakteryzujący ówczesne obyczaje i pojęcia małych miasteczek, usuniętych od głównych ognisk życia towarzyskiego. Zdarzenie, które zamierzam opowiedzieć, miało miejsce w Lubieszowie, głuchej miejscowości, zagrzebanej wśród poleskich borów. Słynąca tam w owych czasach szkoła Bazylianów ściągała w swe mury masę młodzieży, zwłaszcza z litewskiego i wołyńskiego Polesia; że zaś rodzice nawiedzali często swych synów, drogi więc wiodące do miasteczka, zwłaszcza letnią porą, roiły się różnego rodzaju powozami, wlekącymi się leniwo po głębokich piaskach.
Kościół Świętego Jana Ewangelisty w Lubieszowie. Zdjęcie Izaaka Serbowa, 1912 r. Public domain
Otóż, pewnego lata spostrzeżono w mieście z przerażeniem, iż kilku podróżnych, zmierzających do Lubieszowa lub zeń wracających, zniknęło bez śladu, pomimo najtroskliwszych ze strony krewnych poszukiwań; że zaś los ten spotykał te właśnie osoby, które nocną porą przebywać musiały otaczające miasteczko lasy, przypuszczano zatem, że bory te stały się kryjówką jakiejś rozbójniczej bandy. Trwoga opanowała mieszkańców, unikano nocnych podróży, jadąc we dnie, łączono się dla bezpieczeństwa w większe gromady; tajemnica jednak zaginionych osób odkrytą nie została. Zaciekawiało to bardzo młodzież i niejeden rozmyślał nad sposobem wytropienia winowajców; każdy jednak pomysł rozbijał się o trudność wykonania.
Zniecierpliwiony tą zwłoką pewien zawołany myśliwy, który koniem władał jak akrobata, kulą zaś jaskółki w lot strzelał, postanowił sam jeden dokonać tę sprawę, nad którą tyle głów mądrych napróżno rozmyślało. Uzbroiwszy się przeto w szablę i pistolety, dosiadł wiatronogiego bachmata i z ukazaniem się na niebie księżyca, puścił się gościńcem wiodącym do boru. Niedługo przyszło mu czekać na rozwiązanie strasznej zagadki. Zaledwie podjechał do początku lasu, spostrzegł olbrzymią jakąś postać w bieli, opartą o wysoki krzyż przydrożny i przenoszącą go wzrostem. Krągła głowa potworu sypała ogniste blaski z oczu i ust rozwartych, niezmiernie zaś długie ręce kończyły się ostremi szponami jak u sępa. Przygotowany do walki chociażby nierównej z ludźmi, bohater nasz nie znalazł w sobie dość męztwa, by wyzwać na rękę jakąś nieziemską istotę i zwrócił też w jednej chwili konia i czwałem puścił się do miasta.
Lecz jakież było jego przerażenie, gdy oglądnąwszy się spostrzegł, iż owo widmo goni za nim tak szybko, iż dzieląca je od niego przestrzeń coraz się to zmniejsza. Jakoż niebawem ujrzał ścigającego wroga tuż za sobą, posłyszał jakiś świst w powietrzu, a następnie silne uderzenie, po którem koń jego rzucił się naprzód, jakby piorunem rażony, i poleciał w szalonych skokach ku miastu. Prawie nieprzytomny wystrzelił w krytycznej chwili po za siebie i zdało mu się, że usłyszał jakby łoskot jakiegoś ciężaru, upadającego na ziemię. W kilka chwil spieniony rumak wleciał z nim na własny dziedziniec i padł bez ducha przed gankiem, na grzbiecie zaś jego ujrzano ogromną ranę, rzeką krwi buchającą. Potłuczony, znękany, trawiony gorączką młody jeździec zaledwie zdołał opowiedzieć swą przygodę i wnet zległ do łóżka, straszliwą opanowany maligną.
Towarzysze chorego zgromadzili się niezwłocznie w liczną i dobrze uzbrojoną drużynę i w nocy jeszcze puścili się na poszukiwanie owego stracha, o którym już nie wątpili, że jest tylko człowiekiem. Na kilka staj od miasta, kagańce i latarnie, w które się zaopatrzyli, dziwne oświeciły widowisko: rozciągnięta na piasku leżała trzysążniowa postać, której pozorną głowę stanowił ogromny harbuz, wetknięty na kiju, przytwierdzonym do tułuba i baranią skórą obwiniętym. W wydrążonym harbuzie umieszczona była czerwona lampa, której barwne światło, wychodząc przez otwory niby oczu i ust zębami ozdobionych, przerażające sprawiało wrażenie. Tułub potworu stanowił rzeczywisty człowiek, otoczony jakby pancerzem z grubego drutu, końską skórą pokrytym, na oczy tylko i usta małe pozostawiono otwory. Nogi stanowiły wysokie szczudła w prześcieradło ubrane, do rąk zaś przytwierdzone były na łańcuszkach ostre stalowe szpony, któremi mógł razić swe ofiary. Teraz dopiero objaśnił się w umysłach zdumionych widzów cały przebieg tej tragicznej sprawy. Szczudła dozwoliły złoczyńcy doścignąć uciekającego jeźdźca, wymierzony zaś nań pocisk ugodził konia; strzał wreszcie, na oślep dany, tak szczęśliwie trafił, że na miejscu położył nędznika. Przy bliższem rozpatrzeniu zwłok zabitego zbrodniarza, poznano w nim miejscowego kowala, który dnie przepędzał w swej kuźni, ilekroć zaś dowiedział się, że kto wybiera się wieczorem w drogę, spieszył do swej kryjówki w lesie, tam się przebierał za stracha i zaczajał pod krzyżem. Żona jedna wiedziała o tej kryjówce i ona też przed sądem całą prawdę wykryła».
Gimnazjum Pijarskie w Lubieszowie. Pocztówka 1938 r. Public domain
Strach lubieszowski – 2
«Nie na tem się jednak sprawa ta skończyła. Wkrótce po tym wypadku zjawiło się takież straszydło w samym Lubieszowie, z tą jednak różnicą, że widmo to, nie posuwając się ani do zabójstwa, ani do grabieży, poprzestawało na straszeniu przechodniów, w późnej wydalających się porze. Doroślejsi studenci, wyśledziwszy, jakiemi drogami chodziła zwykle ta postać, za sadzili się na nią w dogodnem miejscu, sznurem zagrodziwszy tam ulicę. Widmo, nie dostrzegłszy po ciemku zasadzki, potknęło się na sznur i upadło. Wówczas wyskoczyli z ukrycia uzbrojeni w kije studenci i bić poczęli bez litości leżącego stracha. Snać jednak pancerz tak umiejętnie był zrobiony, że kije się połamały, widmo zaś głosu nawet nie wydało. Lękając się czy go nie zabili, dali mu nareszcie pokój, ufni, iż się więcej nie pokaże.
Mimo to jednak nazajutrz ujrzano znowu straszydło, tylko ostrożniejszym posuwające się krokiem. W pewnem jednak miejscu, ocienionem drzewami, z wysokości swych szczudeł nie dopatrzył śmiały wędrownik, że naprzeciwko niego szedł chłop z ościeniem do poganiania wołów. Zrazu przestraszony, zdobył się jednak na męstwo i zawoławszy: «Śmierć albo mnie albo tobie!» i z całej siły ugodził w piersi olbrzyma. Oścień przedziurawił pancerz i tak dotkliwie zranił idącego, że z okrzykiem: «Jezus!» rozciągnął się jak długi. Włościanin rozgrzany powodzeniem, przyskoczył do leżącego, a szpikując go ponownie, zawołał: «A niechże będzie i Marya!» Odtąd straszydło zniknęło na dobre, na miejscu zaś wypadku znaleziono tylko szczudła i pancerz».
(Ciąg dalszy nastąpi).
Opracował Anatol Olich