Na łamach Monitora Wołyńskiego wcześniej już publikowaliśmy pierwszą i drugą część wspomnień prof. Zygmunta Wirpszy, ur. w 1928 r. w Równem. W 1940 r. jego rodzina została wywieziona na Syberię. Dziś proponujemy trzeci fragment jego wspomnień zatytułowany «Syberia – Kazachstan Południowy».
W Dżambule znaleźliśmy sobie lokum na obrzeżach miasta, u rodziny Tarianików. Mieszkanie miało dwa pokoje i kuchnię. Ulokowano nas w sześć osób w połówce niewielkiej, przechodniej kuchni. Mieszkanie było prymitywne, nieskanalizowane, wygódka za płotem.
Wokół ogródka rosły morwy. Latem gospodarze szli spać na pole, a oba pokoje pozostawiali gąsienicom jedwabników, którym zrywali i znosili liście drzew morwy, karmiąc nimi gąsienice. Początkowo były to jajeczka, z których lęgły się gąsienice i rosły coraz większe, aby w końcu przepoczwarzyć się. Poczwarki zabijało się wrzątkiem i odwijało nić, a nawoje sprzedawało na wagę w punkcie skupu. Był to dodatkowy zarobek rodziny.
Poszliśmy od razu do pracy, aby mieć z czego przeżyć. Matka z koleżanką Nadzią poszły pracować do szkółki drzewiarskiej, ja zatrudniłem się w Dżambulskiej Doświadczalnej Stacji Buraczanej (DDSB). Brat Jurek (wiek 8–12 lat) został polewaczem, zajmującym się rozprowadzaniem wody po uprawach.
W Dżambule i okolicach nie można było nic uprawiać bez doprowadzenia wody. Wodę doprowadzało się do upraw systemem rowów «aryków», najpierw dużych, a potem stopniowo rozgałęziających się na coraz mniejsze, aż w końcu na pojedyncze grządki. Rozprowadzaniem wody rządził główny «prorab», a otwieraniem i zasypywaniem aryków zajmował się polewacz («poliwszczyk»). Aryki leżą również wzdłuż dróg i ulic, co umożliwia rośnięcie wzdłuż nich drzew, nawet bardzo dużych. Nadaje to miastu wygląd lesisty.
Gdy wprowadzono mnie do laboratorium DDSB i otworzono szafę z kolorowymi odczynnikami, byłem olśniony i postanowiłem, że zostanę chemikiem. Już przedtem postanowiłem, że zostanę inżynierem, bo to tak ładnie brzmiało. I rzeczywiście w końcu zostałem inżynierem-chemikiem. W DDSB zajmowałem się wyrywaniem (wg planu) prób korzeni buraków cukrowych, wycinaniem z nich cylindrycznych prób i oznaczaniem w nich zawartości cukru. Ponadto pobierałem specjalnym aparatem próby z gleby na różnej głębokości (do 60 cm) i oznaczałem w nich zawartość wilgoci. Pracę, którą kiedyś robiło dwie osoby wykonywałem teraz ja sam. Stacją doświadczalną kierował Kazakow, a kierowniczką laboratorium była jego żona. Ponadto, był jeden pracownik naukowy Phil, kilka dziewcząt do obsługi technicznej i polewacze.
Temperatura w Dżambule wahała się od +50 latem do -40 zimą. Zimą przy uprawach nie było co robić, więc kazano mi karczować potężne pniaki po ściętych topolach i karahaczach (takie potężne drzewa). Każdy pień trzeba było podkopać, poprzecinać korzenie, wyciągnąć, a następnie siekierą, młotem i klinami pociąć na kawałki, dające się przenieść i ułożyć. To była ciężka praca, zwłaszcza jak na kilkunastoletniego chłopca.
CZYTAJ TAKŻE: OCALENI OD ZAPOMNIENIA: OLGIERD WIRPSZA
Przez pewien czas byłem dozorcą stert zebranych buraków cukrowych na polu. Zebrane buraki usypywano w sterty i przysypywano ziemią, aby nie zmarzły. Pewnego razu podczas takiego «stróżowania» napadła mnie szajka złodziei i dostałem nożem w plecy. Wylądowałem na milicji, gdzie milicjant groził mi szablą, ale w końcu mnie wypuścili.
Każdy z zatrudnionych w DDSB otrzymywał działkę ziemi 700 m kw. do zagospodarowania i zbierania plonów. Ponieważ pracowało nas troje, dostaliśmy trzy takie działki. Ja na tej jałowej ziemi posiałem kukurydzę, ale to była ziemia nieuprawiana dotychczas i speptyzowana, której gleba nie miała żadnej struktury. Po polaniu woda przenikała w ziemię tylko na 1–2 cm, a po podgrzaniu przez słońce wysychała natychmiast. Plonów ziarna z niej nie zebrałem, a tylko trochę wątłych wiech liści, które sprzedałem za parę rubli na paszę.
Przez pewien czas, oprócz podstawowej pracy, zatrudniłem się jako stróż nocny w wytwórni wódek i likierów. Do pomocy dostałem nienabitą strzelbę, a jako opłatę – pół litra likieru miesięcznie. Likier upłynniałem od razu na bazarze. Ponieważ nie było możliwe, aby nie spać w dzień i w nocy, moje stróżowanie polegało na położeniu się na progu wejścia do magazynu i odsypianiu nocy. Skończyło się to, gdy pewnej nocy ukradziono mi kufajkę, którą się okrywałem.
Walentyna Wirpsza. Kazachstan. Dżambuł. 1943 r.
To były ciężkie lata, głodowaliśmy. Najbardziej chyba to odczuwała młodziutka siostra Renia. Był czas, że na nas troje mieliśmy tylko jedną parę butów. Okolica była bezleśna, więc aby się ogrzać chodziliśmy zbierać suche zielsko (burian). Pewnego razu, gdy złapałem w aryku malutką rybkę, zjadłem ją natychmiast na surowo. Gdy na drodze znalazłem ziarnko pszenicy, to zastanawiałem się czy więcej energii uzyskam, gdy je zjem, czy stracę na jego podniesienie. Mama, żeby zdobyć coś do jedzenia, chodziła daleko za miasto do cukrowni i browaru. W browarze poznała majstra browarnika, który proponował mamie, aby pozostała u niego, a mnie, że wyuczy na browarnika. Zmieniłoby to całe nasze życie. Nie zgodziliśmy się na to. Ja poszedłem raz do tej cukrowni i przyniosłem stamtąd wiadro melasy. Aby nabrać melasę musiałem wspiąć się na olbrzymi żelazny, niepilnowany zbiornik i zaczerpnąć ją z niego, bez podpórki. Bałem się, że wpadnę do zbiornika i utonę w tej melasie. Potem niosłem to ciężkie, pełne wiadro przez wiele kilometrów do domu. Więcej się na to nie zdobyłem.
Po wyjeździe Armii Andersa do Persji, w Dżambule otworzono polską szkołę średnią, do której chodziłem przez dwa lata. Pamiętam, że w szkole tej uczyło nas przez krótki okres rodzeństwo – piękni chłopiec i dziewczyna. Poszli do wojska Berlinga i chłopak wkrótce zginął, chyba pod Lenino. Ja z głodu też chciałem pójść do wojska, ale mnie nie przyjęli, bo byłem jeszcze za młody. W szkole zaczęliśmy dostawać obiady (zupy), a po jakimś czasie zupy zaczęli otrzymywać też chorzy Polacy, którzy przebywali w szpitalu. Każdy dostawał chochlę zacierki. Opiekę nad roznoszeniem obiadów w wiadrze dostała moja mama, Walentyna. Czasem ja zastępowałem. Za to mogłem potem wylizać puste już wiadro.
Olgierd Wirpsza w Libanie w Armii Andersa (trzeci od lewej). Ok. 1943 r.
Osadnik Gorczycki z Chodosów k. Równego w Armii Andersa. 1943 r.
Mama wzięła pod opiekę jeszcze na krótko dwoje sierot i starszą panią, na których też otrzymywała po porcji zacierki. Starsza pani, niestety, źle widziała i nie potrafiła zbierać wszy, które ją żywcem zżerały. Gdy w końcu zabrano ją do szpitala, pozostała po niej chlamida, która aż ruszała się od wszy i trzeba było ją zakopać. Wszy i ich jajka – gnidy, przez cały czas w Dżambule stanowiły problem, z którym stale musieliśmy walczyć. Podobno tylko wojskowi dostawali na drogę porcję insektycydu.
Około 1945 r. otwarto w Dżambule internat dla polskich dzieci. Opiekunką tego internatu została moja mama. W internacie było kilkanaścioro dzieci, w tym moje rodzeństwo – brat i siostra oraz kierownik i zaopatrzeniowiec, który miał na imię Ajzyk. Ja zostałem w pracy (i nauce). Wyniosłem się od rodziny Tarianików i zamieszkałem na krótko w ciemnej szopie pracownika naukowego Phila. We wdzięcznej pamięci pozostało mi otrzymanie od DDSB worka przejrzałych kawonów i melonów, które pałaszowaliśmy z rozkoszą w rowie na polu.
Pod koniec 1945 r. mnie również przyjęto do internatu. Ten czas wspominam najmilej. Skończył się głód i niedojadanie. Mieliśmy przyjemne towarzystwo rówieśników, z których niektórzy jeszcze żyją, w 2018 r., np. Halina Karny w Warszawie i Janka Gączaruk (nie z internatu) we Wrocławiu. Przed powrotem do Polski na wiosnę 1946 r. podopieczni internatu wypisywali sobie pamiętniki. Z zachowanego przeze mnie pamiętnika mogę wymienić większość osób obecnych w internacie. Są to: Janka Tłuścik, W. Frydwald, Janek Blitz, Halina Malisz, Zbyszek Malisz, Wanda Sielanko, Marysia S., Fula Wait, Inga Neiger, no i oczywiście Zygmunt, Jurek i Renia Wirpsza.
W Dżambule przyjaźniliśmy się z dwiema paniami – matką i córką o nazwisku Hoffman. Córka Janina gustowała w moim koledze Wacku Zawistowskim, z którym wyjechaliśmy do Kazachstanu. Zamieszkiwali przez długi czas razem. W marcu 1946 r. razem z nimi ruszyliśmy pociągiem z powrotem do Kraju, do Polski. (Ciąg dalszy tu).
Zygmunt WIRPSZA
Zdjęcia pochodzą z rodzinnego archiwum Zygmunta Wirpszy
CZYTAJ TAKŻE:
WSPOMNIENIA ZYGMUNTA WIRPSZY Z WOŁYNIA, SYBERII I KAZACHSTANU. CZĘŚĆ 1: WOŁYŃ